Ciężko opisać te dzisiejsze doświadczenia polskich i
czeskich kolei…
Nasza podróż przypominała raczej fabułę powieści „O Psie,
który jeździł koleją” niż „Cudowną Podróż”.
Boleśnie zetknęliśmy się z realiami możliwości polskich
kolei intercity. Zanim na dobre wyjechaliśmy z Warszawy, już mieliśmy pierwszy
przystanek między stacjami. Kilka razy nasz pociąg poruszał się w przód i w
tył, aż ostatecznie odłączono nam lokomotywę, a przed nami roztoczyła się wizja
nie dotarcia na czas do Czech.
Po udanej wymianie lokomotywy i jednego przypalonego wagonu
(i to nie płonęła Katedra Notre Dame) tylko ostatni wagon klasy pierwszej, po
dwóch godzinach ruszyliśmy w kierunku czeskiej granicy.
Szczęśliwie dotarliśmy do Bohumina, gdzie na stacji radosna
pani konduktorka zawiadomiła nas o konieczności opuszczenia pociągu w trybie
przyśpieszonym.
Już nie tacy szczęśliwi, ulokowaliśmy się z naszymi bagażami
na pustym peronie. Czas umilały nam zabawy w skanie przez walizki, i
rozszyfrowanie czeskich komunikatów o możliwej przesiadce do właściwego pociągu
do Pragi.
Jak na prawdziwych emigrantów przystało, skorzystaliśmy z
opcji podwózki pociągiem ze Słowacji. Dzięki uprzejmości załogi słowackiej nie
musieliśmy dokupować dodatkowych biletów, natomiast dużą atrakcją okazało się
spędzanie podróży w korytarzu pociągu.
O godzinie 20.00 powróciła nadzieja na szczęśliwe
zakończenie przygód, gdy naszym oczom ukazał się dworzec Pragi Głównej. Tradycyjnie na
dworcu czekały na nas rodziny goszczące.
Dzień przypieczętowaliśmy wspólnym
zdjęciem i… ruszyliśmy w dalszą podróż do Mnichovic…. a jakże by inaczej!
A jutro czeka nas dłuuuugi dzień!
A jutro czeka nas dłuuuugi dzień!